Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Mieszkałam we wsi Hurby, gmina Buderaż. Ja w tej chwili, przed pani przyjazdem, spojrzałam na mapę i to jest na północny wschód, daleki północny wschód. Blisko Krzemieniec, Dubno, najbliższe miasto Mizocz, w którym leżałam w szpitalu. Hurby to duża ziemiańska wioska, to pamiętam. Ze swojego dzieciństwa pamiętam też sąsiadów, koleżanki, z którymi się bawiłam, no i rodzinny dom. Nasz piękny dom, do którego się wchodziło po ogromnych kamiennych schodach, takich głazach prawie. Przed wejściem była altanka. To był stary dom, pamiętam, stary dom, obok były wybudowane obora i stodoła. Obie ogromne. To była podstawa.
Pamiętam nasze zwierzęta: dużo krów, dużo świnek, dużo koni. Pamiętam lalkę i że nazywała się Nekrawa Lalka, taka z dziecinnych lat. Pamiętam najstarszego brata, miał na imię Marcel, siostrę Leokadię, która żyje na szczęcie i mieszka w Trzebnicy. Pamiętam siostrę Stasię, która w odróżnieniu od nas była blondynką z ogromnymi niebieskimi oczami. My mamy chyba urodę po mamusi, a ojciec… Nie pamiętam ojca. Wszak tylko ostatni wieczór z nim pamiętam, jak prosił, żebyśmy uciekali z mieszkania, a on zostanie i powynosi, co będzie mógł. No, cała stodoła już się paliła, a myśmy dość daleko mieszkali od innych zabudowań. Tam nie było takiej łączonej zabudowy. Każdy był pan na swoich włościach. I tatuś kazał nam uciekać do lasu w ten feralny wieczór, ale przeskoczyłam moment, o który mnie pani pytała. Więc jeszcze pamiętam siostrę, o której wspominałam, blondyneczkę, miała na imię Stasia, no i braciszka malutkiego, Tadzia. Malutki, może miał rok, rok i kilka miesięcy, malusieńki był, jeszcze słabo chodził.
Był wieczór, piękny wieczór, bardzo ciepło. Mamusia nas wszystkich pokąpała w tradycyjnej, drewnianej balii, pousadzała na tapczaniku i obcinała grzyweczki. Bardzo prosiłyśmy z siostrą, żeby nam przymierzyła białe skarpetki, bo była z tatusiem w Mizoczu i je tam kupiła dla nas. Miały takie kolorowe kwiatuszki na ściągaczach. Ale mamusia tylko je nam przymierzyła i miały być na jutro. Następnego dnia było duże święto, a ludzie na wschodzie bardzo przestrzegali zasad dużych świąt, to ja pamiętam.
My w rodzinnym domu wszystkie musiałyśmy wieczorem – my, to znaczy dzieci, które już rozmawiały i chodziły – klękać i głośno mówić pacierz. To pamiętam, a w jednym z pokoi mieszkała ciocia Franciszka Warnawska, która później się musiała nami wszystkimi zaopiekować. To była młodsza siostra ojca, bo wujek był na wojnie. Tego wujka nie pamiętałam specjalnie, ponieważ ciocia wzięła ślub – jak już później się dowiedziałam – w 1939 roku, w lutym. Wujek był nadleśniczym, więc poszedł na wojnę, i ciocia z tego nadleśnictwa bała się tam mieszkać, bo tam już były takie różne przypadki, jakiegoś nauczyciela czy księdza, takich ludzi najbardziej światłych, w tej miejscowości spotykała przykrość. Ale najpierw uważali to za jakieś napady, jakieś rabunki, a później się okazało, że to było coś więcej.
I ten wujek na swoje nieszczęście, a na nasze chyba szczęście, uciekł z niewoli niemieckiej w 1942 roku późną jesienią i już do leśniczówki nie poszedł mieszkać, tylko wrócił do cioci i w tym pokoju razem mieszkali. Wujek był światłym człowiekiem, ciągle przestrzegał ojca, żeby wywiózł dzieci do Mizocza czy do Równego, czy do Dubna, bo jest niebezpiecznie, bo więcej się znał na polityce niż ojciec zajęty rolą i życiem rodzinnym. Wujostwo byli bezdzietnym małżeństwem. No ale tatuś bardzo ufał, że nic nie będzie, zwłaszcza ufał Iwanowi, którego ja znałam osobiście.
Iwan to u nas wiecznie był takim robotnikiem. Oni, tzn. jego rodzina, byli biedni, a on pomagał ciągle u nas na roli. Tatuś na zimę zawsze mu dawał świnię, dawał mu zboże, no i od rana do wieczora mówił na niego „długi Iwan”.
On potrafił kopać studnie, potem układali takie koła cementowe w tych studniach. I on przychodził do tatusia i mówił: „Janek – a było już głośno o pewnych rzeczach, były takie przypadki w innych miejscowościach czy wioskach, w Mizoczu – jak coś będzie, to ja ci powiem”. I kładł się z tatusiem do łóżka i siekierę chował pod łóżkiem. W tym czasie wujek z ciocią nie nocowali w domu. Gdzieś się ludzie już chowali, a jak się cieplej zrobiło, to tatuś też odprowadzał nas do lasku, bo mieliśmy swój własny las, gdzie jak pamiętam, jako dzieci zbierałyśmy i przylaszczki, i kwiatki różne, i grzyby, jak były, i czarne jagody.
No i tatuś nas do lasu wysłał wtedy na noc, zresztą już niejedną noc w lesie nocowałyśmy, bo coś się już zaczęło dziać. I pewnego razu, może to był kwiecień, było bardzo, bardzo głośno. My, jako dzieci, nie zwracałyśmy na to uwagi, ale ktoś namówił naszego tatusia, by nas odwiózł do tego Mizocza czy do miasta dalej, i tatuś nas wiózł. Całą piątkę nas wiózł i miał wrócić z Marcelem, moim najstarszym bratem, do domu, bo wiadomo, zwierzęta.
Świnia się miała oprosić – jak to słyszałam później od cioci – krowy przecież trzeba było wydoić, bo te panie, które czasem pomagały, to wszystkie już pouciekały. No i tatuś nas wiózł takim wyplatanym, pamiętam, dużym wozem i z tyłu była taka buda, jakby osłona. To był taki świąteczny wóz – pamiętam, żeśmy nim do kościoła jeździli czasami. I parafia to była Kuty, taka miejscowość, też pamiętam. Bo dla nas, dla dzieci, było daleko, więc tatuś nas czasem z mamusią podwoził. I tatuś nas tym wozem wiózł do Mizocza.
Tam były ogromne lasy wszędzie i przez te lasy jechaliśmy. Jak przejeżdżaliśmy przez jeden z nich, w pobliżu miejscowości, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, to zepsuło się koło. I tatuś nas zostawił u zaprzyjaźnionego Ukraińca. Wiem, że się nazywał Witruk. I myśmy tam z mamusią byli, a tatuś wrócił z Marcelem i z tym zepsutym wozem, żeby go tam nareperować, z tą taką dużą bryczką chyba. Miał do nas dojechać i nas do celu dowieźć. Zrobiła się piękna wiosna. Pamiętam, że jak ktoś przychodził do tych państwa, to mamusia nas zamykała w dużym pokoju. To byli też bardzo bogaci ludzie.
Tak, roczne dziecko przecież był ten Tadzio i mamusia go piersią karmiła. I nam się kazała chować. Ona sama zostawała z tą panią, ponieważ umiała po ukraińsku mówić swobodnie, tak jak oni po polsku. Mieszały się rodziny, tak że myśmy nie odczuwały jakichś podziałów. Zresztą w naszej miejscowości nie było Ukraińców. Ja nie miałam koleżanek Ukrainek, ponieważ żadne tam nie mieszkały. Oni byli raczej biedni, może byli mniej zorganizowani, mniej światli. I po kilku dniach tatuś przyjechał i nas zabrał do domu, ponieważ nic się nie działo. Uznał, że z tym niebezpieczeństwem to chyba była jakaś taka plotka.
To było w kwietniu, na pewno w kwietniu, bo było bardzo ciepło. No ale w maju to już coraz więcej, dziećmi będąc, słyszałyśmy, że kogoś tam zamordowali. I mój wujek, mój wujciu kochany, Aleksander Warnawski, ostrzegał tatusia: „Janek, ty wywieź dzieci i Marysię gdzieś do Równego, gdzieś do miasta”. Tam większe przecież było bezpieczeństwo. Tam przecież już Niemcy byli. Ale tatuś w tym krytycznym dniu gdzieś pojechał, do jakiegoś miasta, choć nie wiem jakiego, i pamiętam, że przywiózł w workach cukier i drobiazgi, które na co dzień nie były dostępne w sklepie – no nie było takich rzeczy, żeby na zapas można było kupić. I przyjechał pod wieczór, a u nas nocowała pani, która była wdową, bo jej mąż pracował w tartaku czy gdzieś. Mieszkała dość daleko, miała dzieci w jakiejś leśniczówce i przychodziła do nas nocować, bo się bała tam sama mieszkać. I kiedy mamusia nas pomyła, pokąpała, siedziałyśmy na tym tapczaniku, ona obcinała nam grzyweczki, a brat na podwórku pewnie jeszcze gdzieś biegał.
I wtedy odezwała się właśnie do siostry: „Lodziu, wyjdź na podwórko i zobacz, bo jakieś takie jakby huki słychać, strzały czy coś”. Siostra pytała: „Ale gdzie mamusiu? To na pewno pani Sierkowska rozkłada sienniki dla dzieci” – bo ona miała tych dzieci sporo. Ale w pewnym momencie siostra wyszła, a jak wyszła, to już się paliła cała wieś.
To w ten czas tatuś krzyczał: „uciekaj, jedźmy do lasu”, więc mamusia… A tu już ogień w następnym obejściu się palił, ale to były takie samodzielne, ogromne gospodarstwa. I myśmy były w koszulkach na szeleczkach. Ja, Łodzią i Stasia, a mamusia chwyciła tego malutkiego braciszka, Tadzia, na ręce i tatuś rzucił na mamusię takie palto. Wiem, że miało taki kołnierz z lisa. I my z tym uciekliśmy z mieszkania, razem z tą panią, która tam z tymi dziećmi była. Biegłyśmy przez nasz ogród, gdzie było ścięte ściernisko po koniczynie, i tak drapało nas w stopy. Skierowałyśmy się do lasu. Może prze- szłyśmy 150 metrów od domu, może nie, a zboże było takie, jak w tej chwili. I ten las, do którego nie doszliśmy. I dwóch mężczyzn wyłoniło się z tego zboża, i tylko krzyknęli: „Chłopcy, siuda!”. To znaczy – chłopcy, chodźcie tu. I mamusia zobaczyła u jednego z nich, że miał siekierę za paskiem przywiązaną. I krzyknęła: „Dzieci, uciekajcie, bo to banderowcy!”. No i rozsypaliśmy się wszyscy, gdzie kto mógł. Bałam się daleko odchodzić, trzymałam się mamusi za sukienkę, a Marcel niósł Stasię na barana, bo nóżki ukłuła. Łodzią była gdzieś z drugiej strony, gdzieś wszystko zniknęło. Oni dopadli do mamusi. Nie wiem, co zaczęli robić, mamusia strasznie krzyczała.
Szaro było, ale zobaczyłam, chociaż leżała, że takim dużym nożem odcinał jej pierś. Na mnie mówili w domu „Rysia” i dlatego krzyczała tak: „Rysiu, uciekaj, Rysiu, uciekaj!”. Ale nie uciekałam nigdzie, bo się bałam. I tak się położyłam twarzą do ziemi, podkuliłam nogi, leżałam i chyba nie oddychałam. Mamusia strasznie jęczała, krzyczała. Podcięli jej później gardło, ale żyła. Nie wiem, co się później stało, mamusia strasznie prosiła, żebym wody jej podała. Ale ja chyba zasnęłam, nie wiem, co się działo. Nic nie pamiętam, później ten krzyk, ten jęk cały czas, ale nie jednej osoby, dużo ludzi jęczało. Byłam tak sparaliżowana strachem, że się nie ruszałam i chyba mnie to uratowało. Usłyszałam jednak takie trzaski, jakby drzewa, poczułam jakiś swąd i gorąc od płomieni – podniosłam głowę, a tu wszystko, wszystko się paliło, dosłownie wszystko.
Wszystkie zwierzęta były wypuszczone, stodoła, obora, dom, wszystko się paliło, była jedna pochodnia. I już się zaczęło zajmować trochę zboże, bo niedaleko domu był ogród warzywny i zaraz potem właśnie te uprawy. Myśmy tak dzięki temu zbożu troszkę się uratowali, część ludzi. I tak zaczęło trzeszczeć, płonąć to wszystko, cały dom. Boję się strasznie pożarów. Ja słyszę, ja w tej chwili słyszę, jak trzeszczy i to się wszystko pali, a mamusia jęczy. A to już była szarówka, już czerwiec. „Rysiu, Rysiu – widzi mnie, jeszcze jest przytomna – daj mi wody”. Włosy mamusia miała wyrwane, a nosiła takie długie warkocze i miała długie, czarne włosy. Warkocz nosi siostra do dziś, mamusia też takie miała. Nie widziałam już nikogo w pobliżu i poszłam do tego ogródka. Zerwałam część kapusty, liść, i na tym liściu było trochę wody, taka rosa, i ja to mamusi przyniosłam, ale nie podałam, bo się bałam. Zaczęłam strasznie płakać i uciekać. Mamusia strasznie wyglądała, była cała zalana krwią i wszystko z niej zostało zdarte. I ten mały leżał obok niej. Też żył jeszcze i jęczał. Nie było nikogo z rodzeństwa, nikogo nie widziałam. Troszeczkę dalej leżał taki pan, Hruszowiec się nazywał. On uczył u nas religii, teraz powiedziałoby się – katecheta. Ale był już nieżywy. I ja w takiej naiwności dziecka uciekłam do swojej chrzestnej mamy, pani Marii Tylickiej, krawcowej – od nas może z 200, 300 metrów mieszkała – bo chodziłam tam do niej z jej córeczką się bawić. I ja od niej miałam taką piękną gałgankową laleczkę. Tę laleczkę miałam położoną u nas w ogrodzie, na deskach, które były na budowę domu. I ja wtedy po tę lalkę wróciłam i potem poszłam z nią do tej Tylickiej.
Oni mieli piękny murowany dom, kryty blachą, i ten dom nie był spalony. Nasz był stary, tylko obory mieliśmy malowane. A tam, w tym domu, nikogo nie było. Ja chciałam powiedzieć im, co się stało, bo myślałam, że tylko u nas to się wydarzyło. Więc gdy nikogo tam
nic zastałam, to przez takie ogrody, sady, gdzie bawiłyśmy się jako dzieci, poszłam do takiej przyjaciółki swojej, Stasi Matarkowsldej, która do dzisiaj żyje i mieszka w Bojanowie za Rawiczem. I do niej poszłam, żeby jej powiedzieć, co się dzieje i że mamusia nie żyje. Tatuś, byłam przekonana, spalił się w tym domu, bo pamiętam, jak został w środku. Przychodzę, a tam na podwórku jest bardzo dużo koni. Bardzo dużo koni, część uwiązanych, część przy korytach wodę piła, a ja w tej naiwności dziecka wchodzę do tego mieszkania, a tam pełno mężczyzn. Są pijani – zobaczyli mnie. I krzyczą: „Mały laszok! Mały laszok!”. Rozumiałam, co to znaczy. Wybiegłam z tego mieszkania i uciekłam do ogródeczka, zaraz po lewej stronie, i tam taki krzak był, albo bez, albo jaśmin, w tej chwili już nie pamiętam, i ja wpakowałam się w ten krzak. Oni tam pochodzili, pokrzyczeli, strzelali gdzieś, a ja bez oddechu tam siedziałam, tylko tę lalkę ściskałam cały czas. Jedynie w tej koszulce, zimno mi było.
Już południe pewnie było, bo było bardzo ciepło, jak oni na konie powsiadali. Śpiewali i „hurra” krzyczeli. Wyjechali. Jak już wyjechali, ja jeszcze troszkę odsiedziałam, po czym wyszłam – żeby po tej wiosce szukać ludzi, kontaktu. I spotkałam taką panią, która się nazywała jak i ja z młodości, Helena Ostaszewska, bo ja się z domu nazywam Ostaszewska. I opowiadam, co się stało. Ona byłą wdową i miała jednego synka. I ona mówi: „Nie płacz, Rysiu, ja cię zabiorę, na pewno tatusia znajdziemy”. Ja mówię: „Nie, tatuś spalił się, tam, gdy dom spłonął, nie zostało nic”.
Po jakimś czasie jakaś pani wyszła ze zboża, starsza pani, ja nie wiem, jak ona się nazywała, chyba Krasicka. Była z moją siostrą. Były nietknięte. Ukraińcy zdjęli tylko z siostry kożuszek. Ta pani, jak uciekała z domu, wzięła ze sobą taki ładny kożuszek wyszywany i dała siostrze, bo jej zimno było w nocy, jak ta roska spadła. I ten Ukrainiec zdjął z siostry ten kożuszek. I siostra mi teraz całe życie opowiada, jak jeden mówił do drugiego: „Co ona tak sterczy, daj jej nożem w plecy!”. I siostra mówi, że już chciała krzyknąć, dziecko dziesięcioletnie, ale nie krzyknęła i dlatego żyje. Znalazła się siostra, znalazłam się ja. Już przyczepiłyśmy się tej cioci, zaczynają ludzie wychodzić z kryjówek, no a wszędzie leżą trupy. My, dzieci, boimy się, bo tam masę ludzi leżało pomordowanych. Jak ktoś nie schował się, to był zamordowany. I zauważyłyśmy, a już trochę tych mieszkańców się zgromadziło, że z lasu ktoś biegnie. Wszyscy w popłochu, że to Ukraińcy, a to był mój tatuś. Podobno był zrozpaczony.
Ja lego nie widziałam, ale ponoć chciał się powiesić i szkoda, że tego nie zrobił ja, jako jego dziecko, to mówię. Szkoda, bo tak, jak go później zamęczyli, to… I jak przyszli podpalić ten dom, tatuś w tym czasie w to zboże pownosił pierzyny, chlebek jakiś pieczony, jakąś tam wędlinę. Powynosił to wszystko, w zboże powyrzucał. I jak już podpalili dom, wyskoczył przez okno i gonili go podobno całą noc, gdzieś tam między zbożami uciekł i pod jakimś mostkiem w lesie przesiedział do rana. No i miał straszne wyrzuty sumienia, że nas nie ochronił. Wykopał dół w ogrodzie, w naszym ogrodzie, i tam pochował mamusię.
Jeszcze opowiadała sąsiadka, nie pamiętam, jak się nazywała, że podobno ten najstarszy z braci, Marcel, na kolanach błagał, po imieniu się zwracając, żeby go nie mordowali. Całował po nogach, „diadia” tam do kogoś mówił, „wujku” też podobno, no i jeden taki był dobroduszny, że strzelił mu z tyłu w głowę. Zginął na miejscu, a jeśli chodzi o siostrę Stasię, to wyrwali jej część głowy, ale ona żyła. Miała z drugiej strony dziurę i w brzuchu miała dwie dziury, tak że jej jelita wychodziły, ale była przytomna. Tatuś konie zawołał, konie przyszły, bo chodziły luzem, ktoś wydoił krowę, bo tam już ludzie poprzychodzili. Któraś z pań poprosiła ojca, żeby pojechał do niej do domu. Ta pewnie, co u nas nocowała, bo ona miała – to byli bogaci ludzie – zakopane jakieś kosztowności. Zabrać je pewnie chciała, bo była wdową. I z tymi dziećmi pojechała, długo jej nie było, a tatuś nas do pierzyny położył, co tam ze dwie czy trzy były. Jakieś jedzenie dostaliśmy i podobno kilka furmanek rano wyjechało po tym nieszczęściu. A my koło południa jechaliśmy.
Ktoś mnie tam wziął, a tatuś Marcela pochował z mamusią w jednym grobie. I Tadzia, bo już nie żył, i tego pana Hruszowca, tego, który uczył religii. Potem pojechaliśmy do Mizocza. Stasię oczywiście położyliśmy w tych pierzynach. W dużych butelkach mieliśmy wodę – jak ktoś gdzieś znalazł oczywiście jakąś butelkę – a wodę wzięliśmy z tak zwanej rynny. Piłam ją i później, w 1987 roku, bo ktoś tam pojechał. Tam nie ma nic, tylko woda się leje z jakichś źródeł, tak z góry wypływa. Zrobili więc takie koryto z drewna, taką rynnę, i jak ktoś chciał dobrej wody, to przynosił. I ten pan, co tam jeździł, przynosił mi wodę z tej rynny.
Ale wracając do tego nieszczęścia. Jechaliśmy w kilka furmanek do tego Mizocza i Stasia ciągle jęczała: „wody, wody”, i traciła przytomność, ale poznawała nas. Łodzią jechała, ja jechałam, Stasia i tatuś, no i ta sąsiadka z dziećmi. I dojechaliśmy w jedno miejsce. Tatuś mówił, że to się nazywało Sokole – część lasu, bo tam bardzo dużo sokołów było.
Myśmy płakały, no bo mamusi nie ma, ale tak naprawdę nie zdawaliśmy sobie sprawy, co się stało. To skrzypienie kół też zawsze słyszę, po piasku, w tym lesie. Jedna krowa była przywiązana, bo miała nas żywić. Reszta została. I raptem z lasu wyskoczyły ich miliony, tak mi się wydawało. I znowu: „Chłopcy, siuda!”. I zaczęli strzelać, ale mało broni mieli, wszyscy trzymali siekiery, widły, jakieś potężne noże. W moich oczach, oczach dziecka, były one tak ogromne, że się podobne ogląda na filmach jak „Pan Wołodyjowski”. W filmie oni tam mają małe szabelki w porównaniu do tamtych noży. Wtenczas to wszystko wydawało mi się ogromne.
No i tatuś znowu krzyknął do nas: „Dzieci, uciekajcie, banderowcy!”. I siostra zeskoczyła, ja też zeskoczyłam, a Stasia oczywiście została na wozie. I dopóki nie umrę, nie będę myślała, że ona nie żyje, chociaż jej stan był tragiczny. No i tatuś już z wozu nie zeskoczył, bo go postrzelili pewnie. Myśmy zaczęły uciekać, tych ludzi tam trochę też zaczęło uciekać. Ja co podbiegnę kawałeczek, to Łodzią prosi: „poczekaj”. Wreszcie ona gdzieś z tymi dziećmi pobiegła, a ja za te krzaczki, tam gdzieś się przewracam, ale co chwilę się oglądam, żeby nie za daleko od tatusia. Siostry już nie widzę.
No i wróciłam. Już straciłam z oczu siostrę i wróciłam bliżej wozu. I tak krzyczałam, tak krzyczałam przeraźliwie, a ci Ukraińcy dopadli do tego wozu, bo oni szukali najpierw majątku i dokumentów. W znalezionych papierach ojca jest gdzieś „Jan Ostaszewski”. I jak ja się tak strasznie darłam, w tej koszulinie podartej, to wtedy tutaj, po gardle, nożem pewnie chciał mi jeden przejechać. To już się zabliźniło, po 65 latach już prawie nie widać.
Tak, a to pewnie miało być tu, żebym nie krzyczała. A ja z tą lalką stałam. Tak się wściekł, jak zobaczył, że ja trzymam lalkę, i jak mnie tu uderzył, to ja nie wiem, czy ja otwarłam te rączki, ale tak mi tu nożem przeszył na wylot dłoń, prawą dłoń – z tą lalką. Potem jeszcze na jednym i drugim barku czułam takie dźganie. Rękę miałam też przebitą. Młody człowiek robił to nożem sześcioletniej dziewczynce. Ból był duży, płakałam. Na plecach też mam znaki, jak pani chce zobaczyć, to ja pani pokażę. Później, gdy tak strasznie się darłam, to jego tak strasznie to pewnie denerwowało, że mnie zapał tak jak kota – za skórę, no i położył na taki ogromny kopiec mrówek. I tę część ciała, którą trzymał w dłoni, wykroił. Proszę zobaczyć, straszny kawał blizny.
Dopiero później, po latach, dowiedziałem się, że przebita została opłucna. Ale jak wtedy zostałam w tym mrowisku, to gdy się ocknęłam, obudziłam, to strasznie mi się chciało pić. Nie wiem, kiedy dokładnie się obudziłam, ale to był już trzeci dzień, ja widziałam wtedy tę głowę. Bo jeszcze przedtem, zanim mnie tam położył, a właściwie wrzucił w to mrowisko, byłam świadkiem, jak Wasylkowskiej, tej pani, co z nami jechała, odrąbali na pieńku głowę. Ja tak strasznie krzyczałam, kiedy oni tatusia, no, strasznie bili najpierw, rękami i tymi kolbami, a tej Wasylkowskiej na pieńku odrąbali głowę. Ta głowa tak się kulała, tak się kulała i ja to widziałam. To nie był żaden film, ja to widziałam. Później, jak się obudziłam, to się bardzo przestraszyłam tej głowy, bo ta głowa cała tymi mrówkami była oblepiona, chociaż ja też inaczej nie wyglądałam. Byłam cała we krwi i nie miałam prawie warg, wszystko wygryzione. A ta lalka – nie mogłam jej wyjąć, bo ta szmatka zaschła. Tak mnie to strasznie bolało, ten przestrzał w ręku – ta blizna przecież jest do dzisiaj. I na kolankach tak siedziałam, ręka bolała, tak bolała. I tak strasznie mi się chciało pić. I były moje przyjaciółki – zielone jagódki. I zrywałam te jagódki i brałam do buzi. A tatusia nie poznałam. Był przywiązany rękami i nogami do drzewa, miał zdartą skórę. Ja nie wiedziałam, że to jest mój ojciec, nie poznałam go.
I słyszę skrzypienie kół, słyszę to samo skrzypienie kół na tym leśnym piachu. Ale już myślę wtedy, że będę prosić, żeby mnie nie zabijali. I podchodzi do mnie żołnierz. Zaczęłam strasznie krzyczeć, na ile miałam sił, ale w rzeczywistości podobno bardzo cichutko krzyczałam. A to był Niemiec, niemiecki żołnierz. Podniósł mnie i mówi: „Mein Gott, mein Gott”. Te dwa wyrażenia: „chłopcy, siuda” i „mein Gott”, pamiętam do dzisiaj. Wziął mnie na ręce i dał mi czarną kawę z menażki. Tak słodką, że ja do dzisiaj jej smak pamiętam. Okazuje się, że ci ludzie, którzy uciekli do Mizocza, poprosili o pomoc – żeby pojechać do wioski i zobaczyć, czy może ktoś żyje. I to niemieckie wojsko pojechało i wrócili tam zaraz mój wujek i ciocia. Najpierw poznali mnie, a później i ojca. Ale nikt nie zabierał zwłok, bo nie było czasu na to ani miejsca. Ani tej pani Wasylkowskiej, ani innych, mnie tylko zabrali, bo żyłam. Ja mówię: „Dokąd my jedziemy?”. A wujek odpowiada: „Jedziemy do Hurby”. Ja na to: „Ale nie tą drogą co tatuś!”. Nie było jednak innej. I pojechaliśmy do tej Hurby. Ci Niemcy trochę mnie zabezpieczyli na tym wozie, to znaczy tak, jak mogli. No i znalazła się tam też siostra – z tą najstarszą córką tej Wasylkowskiej, co jej głowę odrąbali. A ona na rękach miała jeszcze dziecko i kołysała na rękach tę najmłodszą, półtoraroczną siostrzyczkę – one dwie się uratowały. Zwłoki oczywiście były wyrzucono z tego dołu, zbezczeszczone. Ta ciocia, która tam mieszkała z nami, wróciła do domu, gdzieś w ogrodzie mieli bowiem zakopaną jakąś skrzynię. I dowiedziałam się później, że w tej skrzyni był schowany ślubny garnitur wujka i jakieś inne rzeczy, za które żeśmy parę miesięcy przeżyli później. Bo nie było nic, majteczek nawet, jodynie koszulka na takich bawełnianych szeleczkach.
I tak pojechałam w świat, do Mizocza – do szpitala niemieckiego i trafiłam, bo mnie Niemiec znalazł. Długo leżałam, a w międzyczasie wujek znalazł tę jedyną siostrę, która była ranna w tartaku. Jej mąż był kierownikiem tego tartaku. Znalazł ją ranną, z zabitą malutką córeczką, i zabrał do szpitala. I ona zmarła – pani Stankiewicz, tak się nazywała. No i później już wujek wiedział, że się zbliża front, że tam niebezpiecznie jest, więc wyjechaliśmy do Dubna. Nie mieliśmy co jeść, nie było żadnych wygód, żadnego leczenia. Wujek troszkę handlował bibułką do papierosów. Z tego Dubna wyjechaliśmy do Przemyśla, bo nieszczęście się zbliżało. Zorientował się jednak, że jest tam bardzo dużo Ukraińców, a baliśmy się ich jak ognia. I uciekaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się dopiero w Krakowie. To był już styczeń czy luty 1944 roku. I do końca życia nie zapomnę, jak ciocia z obrusa, który ktoś jej tam dał, uszyła nam ręcznie dwie sukieneczki. Styczeń, zima i mróz, a my mamy z obrusa uszyte i pofarbowane czymś tam sukieneczki. I posadzkę w Krakowie pamiętam – tego całe życie nie zapomnę. Była czarno-biała, na dworcu, a myśmy stały bose.
I nie miałam odwagi pojechać do Krakowa, aż w 1978 roku, jadąc do sanatorium w Krynicy, musiałam wysiąść w Krakowie, żeby później nie tracić ani chwili dalej autobusem. I spoglądam, a to ta sama posadzka – tylko patrzyłam, czy tam nie ma odbitych moich stóp. Wtedy, podczas wojny, Niemiec się tam przechadzał, no i do nas po niemiecku, że dlaczego my jesteśmy nieubrane, dlaczego na takim mrozie stoimy. Pamiętam, że był bardzo wysokim mężczyzną, no i ja z jednej strony, za jedną nogę, siostra za drugą nogę. I ten Niemiec, zaznaczam, Niemiec, bo wszędzie są ludzie, mówi do wujka, że gdybyśmy nie miały czarnych główek – a byłyśmy ostrzyżone na łyso, żeby nas wszy nie zjadły – to by nas zabrał. Ale że mamy czarne głowy, to będzie podejrzane – mogło to oznaczać, że jesteśmy Żydówkami. I nie zabrał żadnej z nas. Powiedział, że jak odjedzie transport, bo rodziny transportował już do Rzeszy, to żeby wujek zabrał pakunek, który on tam zostawił – bo on ma dzieci w takim wieku, jak my. Mówił, że tam będzie jakaś odzież i pomoże nam. I rzeczywiście, pociąg odjechał, Niemiec odszedł i wujek wziął ten bagaż.
Pojechaliśmy do Miechowa. A w tym Miechowie przydzielono nas do takiej wioseczki Strzyżnów, pamiętam jak dziś, że się nazywała Strzyżnów. I tam zamieszkaliśmy u sołtysa, który się nazywał Warchala – wszystko do sprawdzenia. Bardzo źle nas tam ludzie przyjęli. Wojna była. Przyjęli nas bardzo źle, bo nie wiedzieli, że na Wołyniu mordują, że my uciekamy. Oni żyli swoim światem. Rozpakowaliśmy ten worek, ten dar szczęśliwy, a tam, w tym worku, zamiast odzieży, był piękny siennik i dwie poduszki. Rozczarowanie najpierw, a później myśmy – przepraszam – siusiały co noc w to wszystko, bo byłyśmy tak przeziębione. Wreszcie, jak przegnił ten materac, ciocia gdzieś go suszyła i okazało się, że to była najlepszego gatunku wełna prasowana. Rozskubywałyśmy tę wełnę, a ciocia rozłożyła kołowrotek, przędła i porobiła jakieś kapcie, jakieś pończochy, no i sprzedawała to w Miechowie na targu za kawałeczek chleba albo coś innego do jedzenia.
Tak przeżyłyśmy tę tragiczną wojnę. I w 1945 roku zaczęli się Wołyniacy odszukiwać. Wujek znalazł gdzieś najbliższą rodzinę – cioci siostrzenicę – koło Bojanowa, w Trzeboszu. I tam pojechaliśmy. Jechaliśmy trzy tygodnie odkrytym bydlęcym wagonem do Bojanowa. A z Bojanowa do Trzebosza. Tam poniemieckie gospodarstwo otrzymaliśmy, na którym wujek nie potrafił absolutnie nic robić. Ciocia tak, wujek nie umiał robić. Wujek był urodzony w Łucku, z bardzo, bardzo inteligenckiej rodziny pochodził, ale życie tak się potoczyło, jak się potoczyło. Ciocia była ziemianką, umiała wszystko zrobić, a my nic nie chcieliśmy, tylko jedną kurę, jedną krówkę, żebyśmy mogli przeżyć. A że nie zwariowałam, to chyba tylko dlatego, że miałam sześć i pół roku. No, chyba tak. Ale muszę dodać, że w lesie widziałam Iwana, jak tatusia mordował. Tego Iwana, co z tatusiem spał. Ja go widziałam… ja go widziałam, tego długiego Iwana, tak.
Wujek, który mnie wychowywał, calutkie życie mnie uprzedzał i nie wolno było w domu o tym mówić – bo przyszliby Ukraińcy i zamordowali. Nie wolno było o tym mówić. I ja o tym nie mówiłam chyba ze czterdzieści lat. Nie wolno było. Może pięćdziesiąt lat, a tak głośniej powiedziałam, jak 60. rocznica się zbliżała. Tak, nie wolno było o tym mówić, bo wszyscy się baliśmy. Ten strach ciągle odczuwam. Nigdy nie byłam za wschodnią granicą, nigdy, i nigdy nie będę. U mnie psychicznie ta bariera jest za duża. Najtrudniejszym dniem jest dla mnie zawsze Wszystkich Świętych, bo nie mam gdzie postawić świeczki. Wszyscy rozdrapują zaszłości i ja wiem, że ogromną tragedią jest Katyń, że ogromną tragedią jest Oświęcim, ale tam była też bardzo, bardzo ogromna tragedia i dlatego nikt o tym nie chce mówić, a nas jest coraz mniej. Powiedziałam dzieciom i powiedziałam wnukom.
Wnukowie coś tam słyszeli, prosili: „babciu opowiedz, babciu opowiedz”, więc żeby ich nie zniechęcić, ale też żeby troszkę poczekali, powiedziałam: „Jak już będziecie po Komunii Świętej”. Chciałam zostawić trochę czasu dla siebie. Potem tu ich posadziłam, koło siebie, i zaczęłam im opowiadać. I może to straszne, co powiem, ale wybacza się, ale się nie zapomina. Wybacza się, bo ja nie wiem, czym to było powodowane, bo z dziada pradziada wszyscy tam żyli w wielkiej przyjaźni. Ale należy powiedzieć wyraźnie: „zrobiliśmy błąd”, albo przeprosić tych, co zostali poszkodowani i nieszczęśliwi. I dzieciom swoim mówię ciągle: „Bądźcie ludźmi. No i Wituś, jeżeli już nie możesz pomóc choremu, to go dotknij”.
Źródło: Wołyń. Bez komentarza. Reportaż Anny Lisieckiej
====================
Watching our environment ... our health ... and corporations ... exposing lies and corruption
Celem jest wpłynięcie na pobudkę polskich Słowian, abyśmy odzyskali naszą ojczyznę
Protect Democracy & Expose Western Liberal Democracy
"Dla triumfu zła potrzeba tylko, by dobrzy ludzie nic nie robili"
" - Wyśmiewani za niemodny patriotyzm, wierni Bogu i Ojczyźnie podnieśliśmy głowy."
Prawda zawsze zwycięża
Informacje prasowe , video stream , podcast ,reportaż, audiobook , film fabularny, film dokumentalny , relacje ,transmisje , retransmisje publikacje , republikacje materiały tłumaczone na język polski , komunikator chat audio i video , największe w Polsce archiwum materiałów video i art. prasowych trwale usuniętych z internetu ,codziennie najnowsze informacje bez cenzury nie dostępne w Polskim internecie .Audycje stream live w każdy dzień z wyjątkiem piątku i soboty o godzinie 20 .00 dostępna funkcja translator z możliwością tłumaczenia zawartości całej witryny na 93 języki w tym treści chat !!
Looking at the world in a different light
Strona Stowarzyszenia Wierni Polsce Suwerennej
Watching our environment ... our health ... and corporations ... exposing lies and corruption
Celem jest wpłynięcie na pobudkę polskich Słowian, abyśmy odzyskali naszą ojczyznę
Protect Democracy & Expose Western Liberal Democracy
"Dla triumfu zła potrzeba tylko, by dobrzy ludzie nic nie robili"
" - Wyśmiewani za niemodny patriotyzm, wierni Bogu i Ojczyźnie podnieśliśmy głowy."
Prawda zawsze zwycięża
Informacje prasowe , video stream , podcast ,reportaż, audiobook , film fabularny, film dokumentalny , relacje ,transmisje , retransmisje publikacje , republikacje materiały tłumaczone na język polski , komunikator chat audio i video , największe w Polsce archiwum materiałów video i art. prasowych trwale usuniętych z internetu ,codziennie najnowsze informacje bez cenzury nie dostępne w Polskim internecie .Audycje stream live w każdy dzień z wyjątkiem piątku i soboty o godzinie 20 .00 dostępna funkcja translator z możliwością tłumaczenia zawartości całej witryny na 93 języki w tym treści chat !!
Looking at the world in a different light
Strona Stowarzyszenia Wierni Polsce Suwerennej
Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Just another WordPress.com site
zeskrobywanie nieprawdy i czepianie się słów
Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Prywatny blog historyczny Bohdana Piętki
Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Connecting true geography and detailed unfolding of wide variety of crimes perpetrated by German/Ukrainian Nazis and jewish bolsheviks of Soviet Union on the Polish nation.
Recent Comments